Kiedy zobaczyłem projekt trasy, postanowiłem ponownie wystartować w tradycyjnej Tour de Silesii. Co mnie tak przyciągnęło? Otóż trasa przebiegała przez dwie kultowe góry w Czechach: Lysa Hora i Praděd (Pradziad). Bardzo mi się takie połączenie podobało! Kiedy dodam jeszcze świetną organizację imprezy i obfite jedzonko na punktach, to nie pozostaje nic innego jak zabrać mojego Gianta Defy Advanced 1 i ruszyć na kolejną przygodę!
Maciej Paterak
Mając już doświadczenie nie spieszyłem się nadmiernie do Godowa. Dotarłem tam jakieś pół godziny przed startem mojej grupy. Niby w sam raz - odebrać pakiet, GPS, wyciągnąć rower z samochodu, drobne regulacje, przebrać buty i... o cholercia! Już startujemy! Tak, nieco za bardzo się ociągałem i ledwie zdążyłem zebrać i załadować nawigację na czas. Uff... Jadę! Tradycyjnie zaczynam powoli i zostaję z tyłu grupy, choć chyba nie na samym końcu. Początek trasy to w większości płaskie tereny w Czechach, czasami z drobnymi pagórkami. Dopiero kiedy zacząłem się zbliżać do pierwszego poważniejszego podjazdu - Lysa Hora - teren zaczyna być bardziej pofałdowany.
Kiedyś już wjeżdżałem na "Łysą", więc jest to mi dobrze znane miejsce. Podjazd dość długi i sztywny z przeciętnym asfaltem. Postanawiam pokonać go z jak najmniejszym wysiłkiem, ale w rozsądnym czasie. Chciałem zachować jak najwięcej sił na Pradziada, którego jeszcze w ogóle nie znałem. Początek wspinaczki nawet idzie, choć forma raczej średnia. Dopiero gdzieś w połowie podjazdu zaczyna mi doskwierać upał. Niestety tam gdzie nie ma cienia trudno się schłodzić. Mimo wysokości wiatru praktycznie brak. Muszę chwilami stawać w cieniu, żeby lekko się schłodzić i napoić. Na szczęście dość szybko osiągam szczyt, gdzie zlokalizowano pierwszy punkt żywieniowy i z napojami.
Chwila odpoczynku i postanawiam ruszać dalej - chciałem dotrzeć jeszcze za dnia na Pradziada. Niestety nie czuję się zregenerowany, choć chwilę na szczycie spędziłem. Przynajmniej mam długi zjazd i nawet słaby asfalt nie odbiera mi z tego powodu przyjemności. Niestety w dalszej części trasy na sporym odcinku asfaltu brak! Mój Giant dobrze sobie z tym radzi i nawet wyprzedzam jakiś zawodników. Kiedy ten się kończy, znowu można rozwinąć skrzydła. Kilometry szybko uciekają do momentu aż upał zaczyna wkraczać z całą mocą. Gdzieś tak po 120 km zaczynam mieć problemy ze złapaniem oddechu na krótkich podjazdach. Muszę się coraz częściej zatrzymywać i sporo poić. Zanim dotrę do drugiego PK, do którego miałem jeszcze jakieś 30 km, zdążę wypić co najmniej 3 litry płynów! Droga dłużyła mi się niemiłosiernie!
Kiedy docieram do punktu żywieniowego, zaczynam po raz pierwszy rozważać wycof. Czuję się bardzo źle, ledwie tu doczłapałem i nie jestem przekonany czy powinienem dalej jechać. Jednak kiedy pojadłem, popiłem i odpocząłem, uznałem, że chyba jednak spróbuję dotrzeć choćby do Pradziada. To "tylko" ok 70 km i to ostatni trudny podjazd na trasie. Jakoś powinienem to zmęczyć. Postanawiam ruszyć i ewentualnie po trasie coś zdecydować. Początkowo idzie mi całkiem dobrze, ale upał nie odpuszcza i ponownie mam spore problemy. Dojeżdżam blisko początku podjazdu na Pradziada i zaczynam myśleć o rezygnacji z dalszej jazdy.
Tracę przez to sporo czasu, żeby ostatecznie ruszyć dalej. Trochę nawet jestem zły na samego siebie, choć może ten odpoczynek mi znacząco pomóc. Dojeżdżam gdzieś do podnóża Pradziada i Garmin pokazuję mi, że mam 15 km podjeżdżania. Jest już dość późno, to też temperatury są bardzo przyjemne i łatwiej jechać. Pierwsze kilka km to bardzo łagodny wznios nie stwarzający jakiś problemów. Dopiero ostatnie ok 8 km to już solidny podjazd w okolicach 10% i różnicy wzniesień blisko 900 m. Mam wątpliwości, czy dam radę, ale w sumie zawsze można zejść z roweru i pokonać kawałek pieszo - jest to dopuszczalne. Tak też czasami robię bo mnie boli tył lewego kolana. Coś tam mocno nadwyrężyłem. W sumie to już od dobrych 100 km, ale teraz daje się to wyraźnie we znaki.
Powoli zapada zmrok, a ja zbliżam się do szczytu, choć mało powalającym tempie. Niestety kolano mocno doskwiera i na wszelki wypadek postanawiam wjechać bezpośrednio na szczyt (ok 4km od szczytu był PK3, który można było zaliczyć przed albo po wjeździe na niego) - albo teraz, albo wcale. To ostatnia trudna górka do zdobycia, później będzie już tylko w większości w dół i po płaskim. Co ciekawe, szczyt tętni życiem! Mnóstwo ludzi, głównie pieszych i biegaczy mimo późnej pory. Zaliczam szczyt i szybko zjeżdżam do trzeciego PK. Ponownie rozważam wycof. Nie mogę już w pełni wyprostować ani zgiąć lewej nogi. Upał też mnie mocno odwodnił, choć sporo płynów wchłonąłem. Ale Organizator zachęcał mnie abym dotarł do następnego punktu, który był po prostu łatwy do zdobycia. Po chwili namysłu przebieram się w świeże ciuchy i ruszam dalej. W razie czego zostanę zebrany z drogi.
Jest już chwila po północy, zaczynam zjazd w dół. Najpierw dość szybki z samego Pradziada, a następnie już głównymi drogami, dość łagodny i baaardzo długi. Bardzo przyjemnie przybywa mi kilometrów. Niestety po drodze mam jeszcze dwie niezbyt wymagające przełęcze, ale czuję się lepiej (pomijając ból kolana) i sprawnie pokonuję obie. Kiedy zaliczam drugi podjazd, ponownie mam bardzo długi i łagodny zjazd, aż do polskiej granicy. Dalej już po płaskim szybko zmierzam do kolejnego punktu żywieniowego. Skończyła się też już noc i zaczynam odliczać czas do... kolejnego upału.
Czwarty PK, zlokalizowany w klimatycznym miejscu, osiągam wcześniej rano. Konsumuje znakomity obiadek, uzupełniam płyny i cisnę dalej. Tempo mam nawet zaskakująco dobre, zwłaszcza biorąc pod uwagę uszkodzone kolano. Cały czas utrzymuję coś w granicach 30 km/h i jak się później okaże, na tym odcinku i w nocy nadrobię sporo dystansu i wyprzedzę paru zawodników. Mimo, że do ostatniego PK mam ponad 150 km, pokonuje je praktycznie na raz z jedną przerwą na rozebranie się i dokończenie moich zapasów jedzenia. Ale już w końcówce słońce zaczęło wyraźnie operować...
Ostatni punkt osiągam po godzinie 12-ej - powinienem być już na mecie! Ale stąd pozostaje mi zaledwie 46 km. Niby niewiele, ale przy upale i kontuzji trochę czasu będę jeszcze potrzebował. Końcówka niestety jest mocno pofałdowana i choć górki niewysokie, to czasami strome. Tracę przez to trochę czasu. Kiedy próbowałem schłodzić się w cieniu po drzewem, dojechała mnie grupka kolarzy jadących OPEN i zaproponowali abym poszedł z nimi na lody tuż obok mojego postoju. Czemu nie? Świetny pomysł w tych okolicznościach! To dodało mi nieco otuchy, tak jak rozmowa z sympatycznym towarzystwem z Mazowsza - pozdrawiam, jeśli to przeczytacie. :)
Baterie naładowane, więc cisnę na ostatnie 24 km. Miało być już płasko, ale niestety jeszcze kilka pagórków musiałem zmęczyć, aż w końcu docieram do przyjemnego końcowego odcinka trasy. Jeszcze trochę wysiłku i potu i docieram do mety. Odbieram medal i mówię, że chyba jeszcze tak ciężko go nigdy nie wymęczyłem. :) Upał mocno pokrzyżował mi plany, ale najważniejsze, że się pozbierałem i dotarłem do mety. Będzie co wspominać, a myślałem, że to deszcz jest najgorszy na ultra...