Wirtualna Tour de Silesia - kolejna odsłona. Tym razem dystans 500 km i zdobywanie śląskich gmin. Wcześnie już opisywałem zmienione zasady tego wyzwania, jedynie nie wspomniałem o limicie czasu wynoszącym w tym przypadku 40 godzin. Zabrałem więc mojego niezawodnego towarzysza - Giant Defy Advanced 1 i ruszyłem w śląskie i opolskie rejony. Wybrałem kierunek, w którym mogłem nazbierać jak najwięcej gmin, a docelowym punktem wyprawy była Oława!
Maciej Paterak
Start wcześnie rano w sobotę, bo co zrozumiałe, tylko w weekend miałem dość czasu na zrobienie minimum 500 km. Trasę ułożyłem tak, aby jak najbardziej jechać bocznymi drogami. Początkowy kierunek to Rybnik, Wodzisław Śląski i dalsze miejscowości w rejonie. Ponieważ znam je dobrze, trasa się nieco dłuży, ale przynajmniej pogoda dopisuje.
Dopiero po ujechaniu ok 80 km zaczynam wkraczać w mniej znane mi tereny i ciekawe widoki - np. co miejscowość stoi sobie jakaś zabytkowa lokomotywa. Zaczynam wkraczać w bardzo przyjemne zalesione tereny i mało ruchliwe drogi. Postanawiam też zjeść pierwszy ciepły posiłek, tradycyjnego Hot Doga na stacji benzynowej. Mimo, że po wielu przejechanych maratonach mam do tego jakiś wstręt, to nawet ten jeden mi zasmakował.
Powoli opuszczam woj. śląskie i zbliżam się do okolic Opola. Zaliczam też kolejny posiłek w postaci pączka i powoli odliczam kilometry do samego Opola. Niestety na horyzoncie pojawia się olbrzymia ciemna chmura. Co prawda wygląda jakby miała pójść bokiem, ale jakoś tak niepokojąco się zbliża. Widząc takie zagrożenie cisnę ile sił, bo widać szansę na uniknięcie zmoknięcia. Przez to mijam fajne restauracje mimo odczuwania głodu. Na liczniku już coś koło 180 km - idealny moment na jedzonko. Postanowiłem odciągnąć obiad aż minie mnie chmura.
Kiedy docieram do Opola wydaje się, że zagrożenie minęło i chmura poszła w innym kierunku. Nic bardziej mylnego. Kiedy robię sobie krótki postój, zaczyna kropić. Co zrobić? Siadam na rower i cisnę dalej. Może w Oławie uda się coś normalnego przegryźć. Trasa tutaj płaska jak naleśnik, jedynie wiatr nieco przeszkadza. Ale jak tylko osiągnę cel, to powinienem mieć go w plecy. Warto popracować mocniej!
Zostawiam w końcu deszcz za sobą i na tę chwilę wygląda na koniec zagrożenia. Niestety okazuje się, że nieopatrznie poprowadziłem ślad po wałach rzeki i po płytach betonowych. Ładny fragment, tylko nie za bardzo na rower szosowy. Choć akurat mój Giant Defy to szosa Endurance z dość szerokimi oponami, które bez problemu radzą sobie z takimi niespodziankami. Nie chciałem nic zmieniać, bo mógłbym "utracić" jakąś gminę. No i miałem przyjemne spotkanie z... Borsukiem. :)
Kiedy zostaje kilka kilometrów do celu głównego, ponownie pojawia się kolejna spora chmura na horyzoncie. To powoduję, że kiedy docieram do Oławy, postanawiam ponownie spróbować ucieczki i odciągnąć jeszcze planowany posiłek. Problem w tym, że mam jeszcze jednego energetyka w zanadrzu i jeden bidon wody, a jak się później okaże, do najbliższego sklepu bądź baru dobre 40 km! Droga cudowna! Nowiutki asfalt, zerowy ruch samochodów, lasy, łąki itp., tylko żołądek mi już wykręca "na lewą stronę".
W końcu dojeżdżam do większego miasteczka i jest! Restauracja i to idealna z rowerowego punktu widzenia! Zgubiłem też chmury i chyba to koniec zagrożenia opadami. Mam też już za sobą równe 300 km i ciągle jeszcze jest jasno. Nie ma jak to czerwiec! Zjadam dwudaniowy obiad, choć całości nie zmieściłem i musiałem się z kotem podzielić. :) Miło też zaskoczył rachunek: za dwa dania i piwo bezalkoholowe zapłaciłem 42 zł! Czyli da się jeszcze tanio zjeść! Idealnie przygotowany do nocki, ruszam w kierunku domu.
Początkowo wieczór i nocka przebiegają standardowo. Dość szybko uciekają kolejne kilometry. Droga w większości idealna i płaska, tylko czasami straszą jacyś pokrzywieni ludzie, zapewne wracający po mocnej "walce" w barze, wyglądający jak z filmu "Noc żywych trupów". Dopisuje też pogoda i całkiem znośna temperatura, która dopiero nad ranem spadnie nieco poniżej 10 st.C.
Tylko na jednym odcinku nie trafiłem z wyborem trasy. Wąska droga "wjechała w las" i w pewnym momencie nie było już na niej widać asfaltu! Miałem chwilę zawahania co robić dalej, ale kontynuowałem jazdę. Niestety dalej było jeszcze gorzej - potężne kałuże, dużo błota, gałęzi i innych przeszkód. Coś bardziej na gravela... Na szczęście obyło się bez jakiegoś defektu koła. Po tym doświadczeniu uznałem, że następnym razem zawrócę i pojadę jednak główną drogą.
Kiedy noc dobiega końca, mam już na liczniku grubo ponad 400 km. Pojawiają się też nieco większe górki, no ale wracam na Górny Śląsk. Ponownie mam mały problem ze znalezieniem jakiegoś otwartego sklepu bądź stacji benzynowej, ale skoro blisko do domu, to jakoś dociągnę. Mam jeszcze trochę wody. Gdzieś ok 30 km od domu nagle zaczyna padać deszcz, choć nie bardzo widać z czego... Najpierw chowam się pod wiatę, a kiedy uznaje, że nie ma sensu tracić czasu z powodu paru kropel, ruszam na ostatni odcinek drogi. Deszcz zostawiam gdzieś za sobą i już w normalnych warunkach dobijam do 500 km i chwilę później do domu. Kolejny maraton ukończony! Był to też świetny rozruch przed tradycyjną Tour de Silesią.